Zaczęło się wyśmienicie - bilety lotnicze kupione po 19zł, nocleg w Kopenhadze załatwiony, dojazd do Warszawy też. Tylko, że pociąg się spóźnił, autobus na lotnisko odjechał, a pan kierowca kolejnego potrzebował sporo czasu, żeby dać się przekonać i zawieźć do Modlina całą grupę osób, które miały lecieć tym samym lotem. Po wylądowaniu nie dało się kupić biletu na nasz przystanek docelowy, a chłopak, który chciał nam pomóc, stwierdził, że mamy jechać w zupełnie inne miejsce, niż wynikało to z notatek Marty. Zanim doszliśmy do porozumienia, autobus oczywiście zdążył odjechać. Tym sposobem do mieszkania weszłyśmy dopiero o 2 w nocy. A wczesny ranek przywitał nas oberwaniem chmury.

Na szczęście byłyśmy na to przygotowane. Mimo zachmurzonego nieba, zdecydowałyśmy się pójść do centrum na nogach - jednorazowy bilet komunikacji miejskiej w Kopenhadze kosztuje w przeliczeniu 12 zł, dlatego nawet ulewa, która złapała nas po drodze, nie przekonała nas do przejechania autobusem. Pogoda zafundowała nam przedłużony pobyt w informacji turystycznej, jednak dzięki temu mogłyśmy solidnie opracować plan naszej wędrówki. W południe deszcz ustał, więc chwyciłyśmy aparaty w dłoń i ruszyłyśmy w drogę.

Najpierw przed obiektyw trafiły ogrody Tivoli, czyli drugi najstarszy park rozrywki na świecie! Niestety pogoda nie zachęcała do zabawy, więc szybko przeniosłyśmy się pod ratusz miejski. Między ratuszem a Tivoli znajduje się pomnik pewnej znanej osobistości, więc nie omieszkałyśmy obfotografować go z każdej strony. Kto zgadnie, kim jest pan na przedostatnim zdjęciu? :) Rozwiązanie zagadki znajduje się na zdjęciu ostatnim.

Tak bardzo ucieszył nas brak deszczu, że spędziłyśmy przed ratuszem około pół godziny, fotografując budynek, pana Andersena, przepiękne tulipany i wszystko wkoło co się dało. W końcu wrócił nam rozum, otwarłyśmy mapę i poszłyśmy dalej. I tak ulicą handlową doszłyśmy do kościoła, który zaraz na wstępie ogłaszał "I'm not a church", bo okazał się być galerią, a nie świątynią. Weszłyśmy też do maleńkiego ogrodu, na środku którego siedział sam Myśliciel.
Drepcząc po uliczkach Kopenhagi doszłyśmy w końcu do Christiansborg - zamku królewskiego, będącego dawniej siedzibą królów Danii, , a obecnie mieszczącego duński parlament. Otwierając kolejne tajne przejścia, Marta zauważyła, że można wejść na wieżę widokową. Tym samym odpadł nam jeden z płatnych punktów programu, bo wyjazd na górę jest darmowy.
Najpierw kontrola bezpieczeństwa (jak na lotnisku), później jedna winda, przesiadka do drugiej i jeszcze kilkanaście schodów - nie tak łatwo dostać się na samą górę. A tam niemożliwie wręcz wiało, na szczęście widok rekompensował nawet ból zamarzających od przenikliwego wiatru palców. Tak, cudownie niebo i panorama Kopenhagi były warte przewiania do szpiku kości.
Zgodnie stwierdziłyśmy, że najwyższy czas się zagrzać i odpocząć. Skierowałyśmy więc swoje kroki do Browaru Carlsberga. Niestety, droga do muzeum była długa i wiodła przez ulicę pełną tandetnych sex shopów, co według pani z informacji turystycznej było najciekawszą - i zarazem jej ulubioną - trasą. Na szczęście przed samym wejściem do muzeum znalazłyśmy się w dzielnicy rodem z przepięknych albumów fotograficznych. Stare domki, małe ogródki, pnące się po murach kwiaty i rowery przypięte do niskich płotków. Wkoło kwitły magnolie, roztaczając przyjemny zapach wiosny... Musiałyśmy się nawzajem poganiać, żeby zdążyć do Carlsberga przed zamknięciem. Wróciłyśmy tam dopiero po zwiedzaniu. I dwóch piwach :)
Zgodnie stwierdziłyśmy, że najwyższy czas się zagrzać i odpocząć. Skierowałyśmy więc swoje kroki do Browaru Carlsberga. Niestety, droga do muzeum była długa i wiodła przez ulicę pełną tandetnych sex shopów, co według pani z informacji turystycznej było najciekawszą - i zarazem jej ulubioną - trasą. Na szczęście przed samym wejściem do muzeum znalazłyśmy się w dzielnicy rodem z przepięknych albumów fotograficznych. Stare domki, małe ogródki, pnące się po murach kwiaty i rowery przypięte do niskich płotków. Wkoło kwitły magnolie, roztaczając przyjemny zapach wiosny... Musiałyśmy się nawzajem poganiać, żeby zdążyć do Carlsberga przed zamknięciem. Wróciłyśmy tam dopiero po zwiedzaniu. I dwóch piwach :)
O samym muzeum będziecie mogli przeczytać w osobnym poście. Dziś powiem Wam tylko, że jest warte ceny biletu (45zł), w którą wliczone są dwa piwa. Zwiedzanie trwa około godziny, każdy do biletu dostaje mapkę terenu, vouchery na trunki i naklejkę z koniczynką.
Wychodząc z Browaru Carlsberga, na niebie w końcu pojawiło się słońce! Z radością ubrałam okulary przeciwsłoneczne (Marta - wbrew zaleceniom z mojego poradnika - zostawiła okulary w walizce, bo "przecież rano było brzydko") i pomaszerowałyśmy do centrum. Plan był następujący - wracamy do stacji głównej (po drodze jedząc lody, w końcu świeci już słońce i mamy prawdziwe wakacje), kupujemy bilet komunikacji miejskiej na 24h (cena ok. 40zł) i jedziemy na plażę. Pani na stacji poinstruowała nas jak dojechać nad morze i choć Marta niekoniecznie miała już siłę na kolejną wycieczkę, słońce i informacja, że dojazd zajmie nam zaledwie kilka minut, skutecznie ją przekonały.
Kupiłyśmy bilety, wsiadłyśmy do metra i przejechałyśmy całe 4 stacje. Wysiadłyśmy się na przystanku, wychodzimy po schodach, a naszym oczom ukazał się... Targ. W sumie to resztki po straganach. Zmieszana zapytałam pierwszego przechodnia: "Którędy do plaży?", a on rozbawiony odpowiedział: "Metrem 3 przystanki dalej. Jak wysiądziecie, to już będzie widać morze". AHA. Bo wiecie, po duńsku te wszystkie nazwy brzmią tak samo. Co więcej, niektóre nawet są prawie identyczne w pisowni... W każdym razie wróciłyśmy znów do metra, przejechałyśmy 3 przystanki i wysiadłyśmy w kolejnej przepięknej dzielnicy domków jednorodzinnych.
Plaża nie wywołała jednak efektu "wow". Ot, plaża, jak to nad Bałtykiem. Chociaż nie, w Polsce widziałam wiele piękniejszych. Tutaj trochę piasku, trochę kamyczków, trochę traw i trawników. Wiał coraz mocniejszy wiatr, zaczęło siąpić deszczem... aż znów przyszła solidna ulewa.
Zdjęcie w deszczu! |
Pod wyginającym się parasolem, z okularami przeciwsłonecznymi spełniającymi funkcję ochronną przed wiatrem (serio, miałam wrażenie, że wywieje mi z oczu soczewki kontaktowe) szybko pobiegłyśmy do metra i wróciłyśmy do mieszkania. Przewiane, przemoczone i bardzo dumne z ilości pokonanych tego dnia kilometrów, poszłyśmy spać. W końcu pobudka znów zaplanowana była na ósmą rano. Na szczęście w środę, zanim jeszcze zadzwoniły budziki, obudziło nas mocno świecące słońce!
---> Przeczytaj też: Kopenhaga w 48 godzin I cz. 2
---Polecam Wam również zajrzeć do mojej rowerowej galerii zdjęć z Kopenhagi. A u Marty na blogu PODRÓŻNICZO lada dzień będziecie mogli przeczytać o praktycznym zwiedzaniu Kopenhagi - ceny, godziny otwarcia i wszelkie wskazówki, które pomogą Wam zaplanować swoją wizytę w stolicy Danii.
---
Spodobał Ci się ten post?
Będzie mi miło jeśli podzielisz nim na Facebooku, albo zostawisz komentarz :)
Zapraszam Cię również na facebook'owy fanpage!
Zapraszam Cię również na facebook'owy fanpage!